Wydrukuj tę stronę

Między protestem a głosowaniem. Wybory samorządowe 2010

  • Jarosław Urbański
  • poniedziałek, 30 sierpień 2010
Wiosną 2010 roku, roku wyborów prezydenckich i samorządowych, na podświetlanych reklamach wielkoformatowych można było przeczytać hasło: „Bez nas politycy są bez szans”. Sugerowało ono w jednoznaczny sposób, jakie jest faktyczne pochodzenie władzy w naszym systemie politycznym: bez finansów, bez marketingu, bez reklamy i budowy wizerunku, nikt ubiegający się o miano przedstawiciela narodu, nie odniesie sukcesu. Problem tkwi jednak w tym, czy uzależniony od tych czynników reprezentant, faktycznie jest delegatem całego społeczeństwa, czy też tylko niektórych jego grup, które mogą i potrafią zapewnić mu elekcję. Z tych mankamentów demokracji przedstawicielskiej zdawali sobie sprawę zarówno starożytni, jak i współcześni Grecy: pierwsi stosując w wyborze na niektóre stanowiska losowanie, drudzy wychodząc po prostu na ulicę.

I.
Demokracja przedstawicielka jest z reguły, w znanych nam dziś systemach sprawowania władzy, wykoślawioną ideą powszechnej reprezentacji. Bynajmniej nie oznacza rządów większości. Jej mechanizm utrwala hierarchiczne relacje społeczne, sprzyja koncentracji władzy, skutecznie blokując wszelkie tendencje alternatywne i opozycyjne, które kwestionowałyby nie poszczególnych reprezentantów, ale same polityczne zasady ich wyboru, sprawiające między innymi, że władza może przypaść w udziale nawet komuś, kto teoretycznie uzyskał akceptację względniej niewielkiej część społeczności (np. 15%), a i to często pod wpływem mechanizmów bardziej przypominających konkurs piękności, niż spór polityczny.

Nie znaczy to, że demokracja przedstawicielka jest do inmetu zła. Przekonujemy się o tym, kiedy jej zasady zostają „zaanektowane” przez ruch społeczny, będący próbą przekroczenia jej ograniczeń. Wówczas to reprezentacja przestaje być zależna od billboardów, a znajduje zakorzenienie w sile społecznego protestu i w szeregu oddolnych inicjatyw, które z jednej strony starają się odbudować społeczną kontrolę nad mechanizmami wyboru i sprawowania władzy, z drugiej powołują instytucje kontrwładzy, czyniąc ją, przynajmniej na niektórych odcinkach, zbędną. W takich okolicznościach punkt ciężkości zostaje przeniesiony z marketingu politycznego i technologii sprawowania władzy, na problem zmiany społecznej i ważnych dla wszystkich treści. Przekonanie o „miałkości dysputy politycznej”, „gadających głowach”, zajmowaniem się „zastępczymi tematami”, ustępuje temu nazbyt rzadkiemu dziś uczuciu, że podejmowane są spraw ważkie i istotne dla wszystkich. Sprawy, które daleko wykraczają poza billboardowe kampanie wyborcze czy społeczne i życie politycznych czy artystycznych celebrytów.

Dochodzimy do podstawowego problemu, który chciałbym rozstrzygnąć w niniejszym artykule. Chciałbym się w nim mianowicie zastanowić na tym, czy jest sens, aby angażować się w wybory samorządowe, jakie odbędą się późną jesienią br. w Polsce? I na czym zaangażowanie to miałoby się opierać - na podjęciu gry marketingowych pozorów, czy też na odrzuceniu tego i odwołaniu się do „demokracji głębokiej”? Wprowadzając to pojęcie pragnę uniknąć dyskusji wokół antynomii: demokracja przedstawicielska versus uczestnicząca. Obie formy obciążone są licznymi ograniczeniami. Chciałbym zastanowić się raczej, jak głęboko demokracja może dziś sięgać „w dół” i jak dalece może być „oddolnie” kształtowana, bez względu na jej uczestniczący czy reprezentatywny charakter.

II.
Jako anarchiści żywimy oczywiście przekonanie, powtarzane za J.P. Proudhonem, że jeżeli ludzie potrafią obejść się bez rządu w jednej sprawie, potrafią też i w innych. Bez-rząd, anarchia jest możliwa w tym sensie, że oznacza zdolność ludzi do podejmowania decyzji w niehierarchiczny i powszechny sposób. Przy czym nie zawsze demokracja uczestnicząca gwarantuje dotrzymanie tych wymogów, tak samo jak nie zawsze reprezentacja jest ich zaprzeczeniem. Dużo zależy od historycznych uwarunkowań. Odżegnując się zatem od billboardowej logiki, jasne w pierwszej kolejności staje się, że w kwestii demokracji nie powinno chodzi o zdobycie władzy dla niej samej, nawet jeżeli miałaby być to władza większości. Kluczowym celem jest „rozproszenie” władzy, tak aby jej rozkład był bardziej adekwatny do położenia społecznego poszczególnych grup, warunkującego obronę różnych interesów w łonie wspólnoty, która decyduje o podziale władzy. W istocie rzeczy, w tym ujęciu, rozproszenie władzy jest próbą faktycznego jej zniesienia, tzn. zanegowania jej dotychczasowego hierarchicznego charakteru i uznaniu powszechnego do niej dostępu. Realizacja określonych już postulatów politycznych jest raczej następstwem tego procesu, choć często chodzi także o to, aby władza, mogła zostać uruchomiona w interesie do tej pory dyskryminowanych grup (co wcale nie oznacza, że najmniej licznych), jeżeli w dalszym ciągu ich partycypacja w systemie podejmowania politycznych decyzji jest blokowana.

Jeżeli przeanalizujemy skład społeczny naszych rad gminnych (wiejskich, a przede wszystkim miejskich) łatwo zauważymy, że nie odzwierciedlają one interesów wszystkich grup, w imieniu których zarówno rady, jak też poszczególni prezydenci miasta, burmistrzowie czy wójtowie oficjalnie występują. Co więcej niektórym grupom  formalnie nawet odmawia się prawa do uwzględnienia ich głosu (do tematu tego jeszcze wrócę). Na przykład w Radzie Miasta Poznania, mamy z jednej strony „przedstawicieli środowisk biznesowych, dyrektorów wielkich firm, właścicieli większych i mniejszych przedsiębiorstw, pracodawców i menedżerów, przedstawicieli firm działających na rynku nieruchomości i budowlanym. Mamy też w radzie reprezentacje środowisk akademickich (nauczycielskich) i lekarskich, wreszcie zawodowych polityków i prawników. Z rządzenia miastem wykluczeni zostali robotnicy, młodzież ucząca się, ledwo wiążący koniec z końcem renciści i emeryci, lokatorzy najemcy, czyli tak naprawdę przedstawiciele uboższych warstw Poznania, których wprawdzie łącznie jest zdecydowanie więcej, ale ich wpływ na władze jest bardzo mały, lub zgoła żaden”.(1)

Dodatkowo „opozycyjność” w ramach dzisiejszych rad jest często fasadowa. Jej celem jest przekonanie nas, że samorządy reprezentują różne interesy społeczne, gdy tak naprawdę mamy do czynienia co najwyżej z różnymi interesami indywidualnymi. Stan ten utrwala dominację jednej klasy, w imieniu której rotacyjnie sprawują władzę różni jej przedstawiciele, gdy inne klasy spychane są coraz bardziej na margines życia politycznego i dla których jedynym wyjściem jest otwarty protest – wyjście na ulicę. Z czasem protest społeczny staje się wprawdzie warunkiem niewystarczającym (gdy od razu wpisuje się w ramy istniejącego systemu, a jego siła nie zdoła naruszyć dotychczasowego rozkładu władzy), ale koniecznym, aby przywrócić realność instytucji demokracji.  

Nie chodzi zatem w przypadku „głębokiej demokracji” o rotację personalną, ale zmiany w społecznym składzie rad miasta czy dzielnic. Nie chodzi o to, żeby zastąpić jednego byłego wojewodę, innym byłym wojewodą; jednego profesora innym profesorem, czyli aby zstąpić przedstawicieli dotąd reprezentowanych klas społecznych, przedstawicielami tych samych klas, tylko dlatego, że wydają się oni zajmować krytyczne stanowisko wobec konkretnej władzy.

III.
Arbitralność władz samorządowych stoi w jawnej sprzeczności z deklaracją o powszechnym uczestnictwie w procesie podejmowania decyzji. Można nawet dostrzec, że od momentu reformy samorządowej w 1990 roku i jej początkowym rozkwicie, zachodzi teraz sukcesywne ograniczanie dostępu do współudziału we władzy. Zauważamy to nie tylko na podstawie ilościowej redukcji osób uczestniczących w gremiach podejmujących decyzję (np. ograniczenie ilości radnych), ale przede wszystkim na podstawie analizy jakościowej niektórych aspektów funkcjonowania samorządów. W sensie zarówno formalnym (np. coraz większe prawne znaczenie lokalnej władzy wykonawczej i coraz mniejsze rad), jak też socjologicznym (np. korupcja, lobbing, biurokracja, dyktat i monopol partii politycznych itd.), władza ulega coraz większej koncentracji i reprodukuje dysproporcje społeczne. Proces ten dotknął w miastach nie tylko najuboższe warstwy, szeregowych pracowników, ale także zdeprecjonowane w sensie politycznym mieszczaństwo. Sytuacji tej nie poprawiło przyjęte prawodawstwo Unii Europejskiej, które po 2004 roku miało ustanowić, uważane za wzorcowe, stosunki społeczne rodem z Europy Zachodniej. Po wielu latach okazało się, że wymogi unijne w tym zakresie niewiele zmieniły. Na bazie zawodu wywołanego tymi procesami, doszło do wielu protestów i możemy zaobserwować coraz liczniejsze ruchy miejskie, które moglibyśmy nazwać „opozycją mieszczańską”.

Opozycja mieszczańska chciałaby odbudować dzięki protestom instytucje demokratyczne, ale, jak pisałem, sam protest w tym przypadku nie wystarcza. Nie próbuje ona w tym przypadku podjąć najważniejszego zagadnienia, jakim są klasowe dysproporcje w sprawowaniu władzy. Zamyka oczy na głębokie różnice ekonomiczne, które często stają się przyczyną nierówności politycznych. W kluczowych momentach opozycja mieszczańska chętnie odwołuje się do swojej pozornej różnorodności i apolityczności, które to pojęcia skrywają zunifikowaną strukturę społeczną tej formacji i preferencje światopoglądowe, niewiele różniące się od tych demonstrowanych przez przedstawicieli rządzących elit.

Kiedy dotychczasowy system sprawowania władzy oznacza dla tysięcy szeregowych pracowników bezrobocie, rosnące zadłużenie i eksmisje na bruk, opozycję mieszczańską paraliżuje strach przed uszczerbkiem, jakiego mógłby doznać jej interes ekonomiczny w momencie, kiedy dotychczasowe władze zechcą wziąć odwet. Opozycja mieszczańska dostrzegając swoje wykluczenie polityczne, zaczyna zauważać jednocześnie kruchość budowli, gwarantującej ochronę jej interesów ekonomicznych.  Od tego momentu zaczyna się z jej strony proces „deklaracji lojalności” wobec władz i „samoograniczenia protestu”. Dyskusja skupia się na niedoskonałości, ponoć jednak doskonałych mechanizmów „demokracji miejskiej”. Opozycja mieszczańska chętnie adoptuje renegatów z szeregów elit władzy i odcina się od politycznych sojuszy ze środowiskami reprezentującymi interesy warstw najbiedniejszych. Wówczas paradoksalnie, okazuje się, że na opozycję mieszczańską większość mieszkańców miasta liczyć nie może.

IV.
Europejski mieszczanin mający usta pełne poprawnych politycznie frazesów o zbawiennych skutkach globalizacji i otwartości społeczeństw, faktycznie zazdrośnie strzeże swoich granic i interesów. Być może najbardziej jest to widoczne w kolebce samorządności, Szwajcarii, ale podobnie jest i w polskich miastach. Przypomnijmy sobie co jakiś czas powracający spór wokół relacji miasto-wieś czy miasto-prowincja. Zwłaszcza dziś miasto nie jest zintegrowanym społeczno-przestrzennie organizmem. W sensie socjologicznym „wylewa” się daleko poza swoje administracyjne granice, czerpiąc soki z terenów podmiejskich i wiejskich. Według badań Głównego Urzędu Statystycznego każdego dnia zakłady pracy ulokowane w wielkich aglomeracjach miejskich są w 20-30% zasilane podmiejską, małomiasteczkową i wiejską siłą roboczą. Biorąc pod uwagę, że badano tylko przedsiębiorstwa zatrudniające 10 i więcej pracowników oraz nie uwzględniono „czarnego rynku pracy”, odsetek ten musi być znacząco większy. Jest to z reguły źle opłacana, o najsłabszej pozycji na miejskim rynku pracy, grupa społeczna, stanowiąca podstawową cześć prekariatu.(2) Spędza ona obok ośmiu i więcej godzin w pracy, dodatkowo nawet ponad 3 godziny dojeżdżając do niej. Status polityczny tej grupy jest podobny do PRL-owskiego chłoporobotnika, o którym pisano, że jego sytuacja prowadzi do marginalizacji zarówno w miejscu pracy, jak i w środowisku zamieszkania. W większych ośrodkach musimy jeszcze do niej dodać przynajmniej kilkadziesiąt tysięcy studentów studiów stacjonarnych, pochodzący spoza miasta, którzy zasilają szeregi słabo opłacanych pracowników sektora usług i handlu. A także bliżej niedoprecyzowaną liczbę mieszkańców, którzy żyją w murach miasta od pokoleń, ale zostali pozbawiani prawa do meldunku.

Kiedy zatem wyjdziemy w godzinach szczytu na ulicę miasta, to ów tętniący tłum, który widzimy, w sporym odsetku składa się z osób będących wprawdzie częścią tego organizmu, ale ich interesy nie są tu zarówno w sensie formalnym, jak i praktycznym uwzględnione. Na Zachodzie tego typu przechodniów często rozpoznajemy po śniadych twarzach, u nas są oni niewidzialni i w oficjalnym dyskursie politycznie problem nie istnieje. Mieszczanie czerpią z takiego układu nie tylko korzyści z uwagi na dostęp do taniej siły roboczej, ale z faktu, że „przyjezdni” stanowią całkiem spory, choć może niezbyt zasobny, rynek konsumencki. Z jednej strony zatem np. obsługują bogatych gości w butikach i pubach, z drugiej robią zakupy w centrach handlowych lokowanych na obrzeżach miasta.

Grupa ta, choć jest zasadniczo uzależniona od tego co się dzieje w obrębie miasta, w sposób niekiedy nawet o wiele większy, niż od tego co się dzieje w miejscu formalnego zamieszkania, ma zerowy wpływ na przebiegające w nim procesy decyzyjne. Nie może kształtować w żaden sposób np. polityki zatrudnienia, polityki inwestycyjnej, polityki transportowej. Nie zauważanie tej grupy jest przykładem spłycenia problemów demokracji, poprzez niechęć dostrzeżenia zagadnienia demokracji w kontekście miejsca pracy i uznania zasadności samorządu pracowniczego i jego znaczenia dla demokracji w ogóle. Podobnie jest w wielu innych kwestiach dotyczących pracowników. Przez to, choćby nawet formalnie mieli oni wpływ na władze miast, faktycznie są jego na wiele sposobów pozbawiani. Powodem są realia ekonomiczne i stosunki pracy.

Robotnicy muszą w takim układzie zaznaczyć swoją odrębność, nie dając się skusić retoryce mieszczańskiej opozycji odwołującej się do mitycznej wspólnoty interesu mieszkańców miasta. Muszą odzyskać zdolność do przedstawienia swojego programu politycznego własnym językiem, bez odwoływania się do odideologizowanych i odpolitycznionych treści, dzięki którym mieszczanie starają się zneutralizować każdą bardziej radykalną myśl, krytykę, czy projekt. Muszą odwołać się do protestów i tendencji wychodzących z miejsca pracy „na miasto”, a ewentualny sojusz z częścią mieszczaństwa musi się ukonstytuować najpierw w ramach komitetów strajkowych, a nie wyborczych. Dopiero kiedy tak się stanie mechanizmy demokratyczne, mogą pomóc w rozproszeniu władzy, w poszerzeniu politycznych praw do udziału w procesie podejmowania decyzji. Niestety dziś ruch protestu społecznego jest słaby i prawdopodobnie w najbliższych miesiącach nie zdoła się wzmocnić na tyle, aby stać się oparciem dla ewentualnego udziału w wyborach samorządowych. Cierpliwości. Taka sytuacja nie będzie trwała wiecznie. Z historycznego punktu widzenia pewne zmiany, w dłuższej perspektywie czasowej, wydają się nieuniknione. Możemy powiedzieć podobnie jak J.P. Proudhon na dwa lata przed wybuchem Wiosny Ludy: „Jeżeli zdusicie demokrację, będzie rewolucja; jeżeli spełnicie jej żądania – też będzie rewolucja”.

V.
Demokracja, taka jaką ją znamy, nie jest zatem sama w sobie mechanizmem, którym pozwala na „głęboką” partycypację społeczną w procesie podejmowania decyzji. Żeby tak się stało musi zaistnieć szereg czynników, które ewentualnie czynią z faktu oddania głosu działanie, z punktu widzenia samej demokracji, racjonalne. Mieszczanie fetyszyzują rytuał głosowania, jakoby miał on niezależną od niczego moc zmieniania rzeczywistości. Często natomiast, odmowa udziału w głosowaniu jest postępowaniem o wiele bardziej sensownym, niż w nim udział, zwłaszcza w przypadku osób, które są (na wiele sposobów) „zawieszone” między miejscem pracy, a miejscem zamieszkania. Tymczasem mieszczańska ideologia nakazuje oskarżyć wszystkich, którzy odmawiają udziału w wyborach o abnegację, choć, zwłaszcza ostatnio, niczego „pozytywnego” w zamian zaproponować nie potrafi.

Obecnie wybory to często manifestacja negacji, głosuje się najczęściej przeciwko jakiemuś prezydentowi, kraju czy miasta, a nie „za czymś”, za konkretną zmianą. Nie ma w tym akcie żadnej demokratycznej afirmacji. Nie ma święta, jedynie strach i wybór mniejszego zła. W takim kontekście stajemy się przedmiotem jakiejś gry, na której reguły i przebieg nie mamy wpływu, podobnie jak na to, co zawiśnie na otaczających nasz zewsząd billboardach.



1) Stanisław Krastowicz, „Rada Miasta Poznania – kto tu rządzi i ile na tym zarabia?”, http://www.rozbrat.org/publicystyka/sprawy-lokalne/787-rada-miasta-poznania-kto-tu-rzadzi-i-ile-na-tym-zarabia (pobranie 23.08.2010)

2) Prekariat – neologizm (z łac. precarius – otrzymany przez prośby, zależny od czyjejś woli) oznaczający grupę pracowników zatrudnionych na niepewnych, tymczasowych warunkach.

Ludzie czytają....

Stop pato-deweloperce! Odwołać wiceprezydenta Gussa

20-03-2024 / Poznań

Poznańskie wydanie Gazety Wyborczej, piórem Piotra Żytnickiego, ujawniło coś, co wiemy od lat – poznański ratusz nie tylko ulega lobbingowi...

Pracować i (nie) przeżyć

06-03-2024 / Książki

Na początku lutego w ramach cyklu 30 książek na 30 lecie Rozbratu przypomniana została książka Barbary Ehrenreich „Za grosze. Pracować...

Miasto ucieka od odpowiedzi.

29-03-2024 / Poznań

Czwartkowy happening zorganizowany przez Kolektyw Rozbrat i Zieloną Falę wraz z działaczami lokatorskimi będący reakcją na brak ustosunkowania się Urzędu...

Wygrana apelacja. Amazon przegrywa

05-04-2024 / Poznań

5 kwietnia Sąd Okręgowy w Poznaniu oddalił apelacje Amazon w sprawie zwolnionej Magdy Marii Malinowskiej z naszego związku. Sąd pierwszej...