Anarchizm moja miłość

Anarchizm moja miłość

  • Roman Kurkiewicz i inni
  • środa, 03 październik 2012
Ludzie pracujący w jakimś miejscu powinni być jego właścicielami. To jest program minimum. To ludzie muszą decydować, ile czego wytwarzają, w jakich warunkach, jak się do siebie odnoszą, czy chcą mieć kierownictwo, czy nie, jak dzielą zyski albo ile chcą przeznaczyć na zakładową pielęgniarkę. I wcale nie trzeba najpierw przejść przez jakiś czyściec, nabrać świadomości i dopiero potem można działać. Po prostu wystarczy wstać i coś zrobić!

 Roman Kurkiewicz: Wydaje się, że słowa „anarchista", „anarchistka" wróciły do obiegu publicznego dzięki temu, że powróciły język i dyskurs lewicowy. Ale anarchizm wrócił nie jako spór ideowy, tylko jako postawa społeczna czy wręcz obywatelska: jako forma zachowań, manifestacji politycznych, zabierania głosu w ważnych sprawach, takich jak ruch lokatorski, prawa związkowe i pracownicze, ruch skłoterski czy postawa antyfaszystowska. Gdybym miał sprowadzić ideę anarchistyczną do jednego zdania, to powiedziałbym, że jest to najgłębiej zakorzeniona nieufność wobec jakiejkolwiek formy władzy.

Jarosław Urbański: Anarchizm nigdy nie wypadł z obiegu – cały czas był obecny, tylko inaczej się przejawiał. W latach 80. i na początku lat 90. to był ruch dosyć imponujący pod względem liczby środowisk, mocno związany np. ze sceną niezależną. Druga odsłona, to był wpływ ruchu anarchistycznego na alterglobalistyczny. I teraz, chciałbym wierzyć, objawia się nam po raz kolejny. Myślę, że szczęściem dla tego ruchu jest to, że się mocno upolitycznił. Stał się nie tylko ruchem aktywistycznym, który protestuje, ale udało mu się przedstawić spójną krytykę systemu, na poziomie przede wszystkim lokalnym.

Ewa Majewska: Ale też buduje alternatywy. Przepraszam za odniesienie do Asteriksa, ale uwielbiam je: „Cała Europa była zajęta przez Imperium Rzymskie. Cała? Nie, nie cała. Mała wioska Galów..." itd. To dobrze opisuje postawę anarchistyczną. Jesteśmy częścią okupowanej, skolonizowanej całości, ale ważny jest moment buntu. Buntu polegającego z jednej strony na nieufności i krytyce, a z drugiej strony na tworzeniu wspólnoty. Wioska Galów niech będzie tutaj punktem odniesienia – my jesteśmy tą społecznością, która się nie daje i żyje po swojemu. Ważnym elementem anarchistycznej postawy jest – i to ciekawostka, bo to znalazłam i u Jacka Kuronia, i u Gillesa Deleuze'a, i Feliksa Guattariego – taka definicja polityczności, że to jest zawsze pozostawanie w mniejszości, wola patrzenia na świat z perspektywy grupy, która nie jest hegemoniczna ani dominująca. I wola budowania wspólnoty, w której mniejszość czy różne mniejszości i świadomość różnorodności ludzkich potrzeb zainteresowań są nie tylko respektowane, ale wręcz rozwijane.

Piotr Laskowski: Anarchizm to jest myślenie w kategoriach sprawstwa i mocy całej wspólnoty tak, żebyśmy nie byli bezradni wobec centrów władzy, w których odebrana nam moc się kumuluje. Chodzi o to, żeby moc wróciła na dół, do pojedynczych istnień złączonych wspólnotą szczególnego rodzaju – otwartą, niewytwarzającą żadnego kryterium przynależności, zatem nienarodową, niereligijną, nieheteronormatywną. Każda z tych tożsamości jest polem działania władzy podporządkowującej sobie pojedyncze istnienia i każda niszczy wspólnotę – ulegamy iluzji mocy związanej z przynależeniem do większości i oddajemy moc realną na rzecz władzy, która pozwala nam przynależeć.

Piekłem polskiej tradycji był paternalistyczny podział na elitę i lud. I ta paternalistyczna elita nawet się niekiedy bardzo uczciwie poświęcała dla „swojego" ludu, ale jednocześnie sobie ten lud wyobrażała i to wyobrażenie narzucała, odcinając doświadczenia mniejszościowe, o których mówiła Ewa, jako niebezpieczne, niepoważne lub po prostu obce. To dotyczy znacznej części doświadczeń chłopskich, kobiecych, nieheteroseksualnych.

W myśleniu anarchicznym nie chodzi o proste poszerzenie większościowej wspólnoty o wybrane mniejszości, lecz o wspólnotę bez jakiegokolwiek kryterium przynależności, a więc i wykluczenia, zarazem powszechną i mniejszościową. Otwartą na coś całkowicie innego.

Po transformacji 1989 r., przeprowadzonej odgórnie przez elitę, pozostaliśmy zawieszeni między przymusem samotnej indywidualistycznej gonitwy do utraty tchu a narodowo-religijną tożsamością. Ta opozycja jest, jak widzimy, iluzją, bo wspólnota oparta na takiej tożsamości żadnej realnej mocy nie ma. Dlatego myślę, że Polska jest gotowa na anarchizm. Na wspólnotę, w której każdy i każda odzyskają moc decydowania o warunkach wspólnego życia, moc wytwarzania czegoś innego.

J.U.: Mniej filozoficznie, a bardziej politycznie można powiedzieć, że to miejsce, w którym pojawia się teraz anarchizm (jeżeli tak jest, bo nie chciałbym tutaj ulec przesadnemu optymizmowi), spowodowane jest całkowitym brakiem legitymizacji społecznej dzisiejszej władzy. Ona ma jakąś legitymizację formalną, temu zaprzeczyć nie można, zgodnie z regułami gry, które zostały wyznaczone, często przez te same elity, które teraz rządzą. Ale nie ma – i to widać szczególnie na szczeblach lokalnych – legitymizacji społecznej.

E.M.: Nikt się przecież nie zapisał na wyzysk.

J.U.: Jednakże kryzys ekonomiczny i polityczny doprowadził do sytuacji, w której ludzie – nie tylko anarchiści i anarchistki, bo ich tylu nie ma – zaczęli dostrzegać braki w legitymizacji, stąd wokół wielu kwestii, m.in. lokatorskich, pojawił się szerszy zamęt. Anarchiści i anarchistki po prostu są w jakiś sposób do tej dyskusji przygotowani i przygotowane poprzez to, że toczą ją już od dłuższego okresu.

R.K.: David Harvey w „Buncie miast" przywołuje „problem skali". To znaczy, że na pewnym kameralnym poziomie, gdy mamy społeczność liczącą nie więcej niż kilka tysięcy osób, wiele rozwiązań się udaje. Problem polega na tym, że jest nas 7 mld.

J.U.: To nie jest prawda. Są przykłady budowania tych reguł w szerszej skali, przynajmniej w skali miasta. Wspomnę wysiłek prezentacji mechanizmu budżetu partycypacyjnego, którego podjął się Rafał Górski, przedstawiając go jako element szerszego programu, z którym pewnie by się zgodzili nie tylko anarchiści. Pracował też nad kwestią sprawiedliwości naprawczej, ale już nie zdążył tego zrobić. Te nowe rozwiązania nie są szeroko dyskutowane, ale to nie znaczy, że nie istnieją. Myślę, że anarchizm nie ma się tutaj czego wstydzić.

Oczywiście można zapytać, czy w każdym momencie jesteśmy w stanie w sensowny, syntetyczny sposób przedstawić swój pogląd. To jest kłopot, bo dobrze widzimy to, co jest na zewnątrz. Wyjrzymy przez okno i totalność rzeczywistości przejawia się nam we wszystkich elementach, wiemy, jak to funkcjonuje. Natomiast jeżeli chcemy mówić o czymś, co jest nowe, jesteśmy skazani na pewną fragmentaryczność i nie można wszystkiego opowiedzieć, ponieważ to jest proces. Anarchiści i anarchistki, przynajmniej od jakiegoś czasu, nie chcą budować sztucznych ram, ale chcą uruchamiać procesy społeczne uzgadniania, dzięki czemu można będzie kontrolować własne życie na wielu poziomach, wprowadzając różne rozwiązania zależnie od skali. Tu potrzeba jednak chęci wszystkich do dyskusji na temat, w jakim kierunku sytuacja ma się zmieniać. A taki moment występuje dopiero wówczas, kiedy dochodzi do jakichś ruchawek społecznych. Dopóki system jest względnie stabilny i elity władzy nie czują się zagrożone, a ruch społeczny nie czuje się dość silny, dopóty debata musi przebiegać w sposób fragmentaryczny.

E.M.: Podoba mi się sposób, w jaki Harvey formułuje ten problem skali. On nie pomstuje na anarchistów, tylko mówi, że kwestia skali jest zjawiskiem problematycznym i że jest to wytykane jako zarzut wobec anarchistów.

Siostrzeństwo i braterstwo

P.L.: Nie lekceważyłbym lokalności. Podstawową rzeczą w idei anarchistycznej jest to, że ona z zasady nie poszukuje totalnych rozwiązań – bo każde totalne rozwiązanie musi się oprzeć na jakiejś zasadzie władzy. Ale jeśli sobie anarchizm zdefiniujemy jako powrót mocy do ludzi, zobaczymy, że umożliwia on jakiś rodzaj globalnego braterstwa i siostrzeństwa. Nie potrzebujemy rozwiązań wspólnych dla amerykańskiego Nowego Jorku i pakistańskiego Karaczi. Autonomiczne formy życia muszą wyrastać z jednostkowego doświadczenia, a ono jest zawsze przypisane do konkretnego miejsca. Widzę to na przykład w ruchu „Occupy" – on ma bardzo różne lokalne odmiany, różne potrzeby artykułuje w zależności od miejsca, jednakże wytwarza rodzaj podstawowej wspólnoty, która mówi: „My chcemy panować nad swoim życiem!". Powiedziałbym tak: siostrzeństwo ogólnoludzkie, ale rozwiązania różnorodne. Ostatecznie chodzi przecież o rodzaj więzi międzyludzkich, które możemy nazwać przyjaźnią. Z anarchistycznego punktu widzenia podstawowym problemem jest to, że nasze więzi są upiornie zapośredniczone czy, mówiąc językiem marksistowskim, utowarowione. Odebrano nam je. Nie przyjaźnimy się ze sobą albo przyjaźnimy się w sferze prywatnej. Natomiast w sferze publicznej jesteśmy wyalienowanymi zombie. Taka przyjaźń możliwa jest tylko w kontakcie twarzą w twarz i we wspólnym działaniu. We wspólnym organizowaniu swoich przestrzeni: szkoły, zakładu pracy, redakcji.

J.U.: W tradycji i myśli anarchistycznej kwestie przyjaźni oraz budowania tego typu nowych relacji społecznych są mocno podkreślane, ale ja myślę, że to jest trudne. Ludzie są różnie skonstruowani, są tarcia personalne i nie ma sensu stwarzać takiego obrazu, że jest taki ruch...

E.M.: ... sympatycznych przyjaciół.

J.U.: Więcej, takie oczekiwania w ogóle ruch demobilizują. Bo młodzi adepci, którzy tak idealizują relacje w gronie anarchistów i anarchistek, wyobrażają sobie, że tu nikt na nikogo nie krzyknie, nikt nikomu nic nie wypomni. To nieprawda. Konflikty narastają w grupie z różnych przyczyn, osobistych, ale też z powodu zmęczenia, frustracji.

Maria Świetlik: Myślę, że Piotr miał co innego na myśli – że potrzeba nam zasady życzliwości wobec każdego, także obcego, człowieka.

P.L.: Podstawowym problemem (w czym anarchiści zgodni byli z młodym Marksem) jest alienacja, alienacja ludzi od ich pracy, od ich aktywności i związane z tym osamotnienie. Model indywidualizmu proponowany nam przez ideologię neoliberalną jest oszukańczy. Jednostka jest samotna, słaba, pozbawiona mocy, a ostatecznie w pełni upodobniona do innych jednostek, całkowicie od nich nieodróżnialna.

E.M.: Problem jednostki nie polega tylko na osamotnieniu czy wyobcowaniu, ale na tym, że ona postrzega swoją autentyczność wyłącznie w relacjach z przedmiotami i w statusie materialnym. A ta obcość, o której mówisz, jest wtórna. Wydaje mi się, że anarchiści mają pewne zasługi dla krytyki i przezwyciężania tego stanu rzeczy. To dążenie do autentycznych więzi polega nie tylko na tym, żeby pobyć sobie z drugim człowiekiem, chociaż to też jest ważny element, ale na tym przede wszystkim, żeby wyjść z tej wiary, takiej religijnej, jak to Benjamin z kolei pisze, w to, że przedmioty nas konstytuują.

M.Ś.: To mi się wydaje kluczowe do zrozumienia, dlaczego Polki i Polacy nie są anarchistami. Bo gdybyśmy zostali przy tej definicji nieufności do władzy, to można by powiedzieć, że od 200 lat wszyscy w tym kraju są anarchistami. Ale brakuje nam tej życzliwości wobec innego człowieka. I zastanawiam, czy możemy to przełamać i czy rzeczywiście taką optymistyczną wizję Piotra się zrealizuje, czy Polacy i Polki są w stanie wyjść z tej alienacji. Bo ja widzę, że zamykają się jeszcze bardziej.

J.U.: To prawda o tej alienacji, o urzeczowieniu więzi itd. To się manifestuje w codziennym życiu. Nie mam czasu dla siebie, bo pędzę do pracy na osiem godzin plus nadgodziny, a w międzyczasie muszę się wysikać, oprać, zjeść coś i dojechać do pracy. Intuicyjnie wyczuwam, że kiedy ludzie nie są w ten sposób wbici w kierat i nie podporządkowują się takiego rodzaju dyscyplinie, dopiero wówczas mogą odbudowywać więzi, tworzyć inne relacje. I my, czyli szersze grupy społeczne, wybijamy się z tego wtedy, gdy podejmujemy razem działalność. Jeżeli w grupie aktywistów jest za dużo spokoju i ona zaczyna nic nie robić, wówczas pojawiają się konflikty. To nie jest tak, że trzeba najpierw przejść przez jakiś czyściec, oczyścić się z tej alienacji, nabrać świadomości i dopiero potem można coś zrobić. Po prostu wystarczy wstać i coś zrobić. Historycznie mamy masę przykładów, że ludzie potrafią się z tego wybić i zaczynają wtedy zupełnie inaczej postrzegać swoje wzajemne relacje, stają się krytyczni wobec władzy. Bo tak naprawdę ludzie w dalszym ciągu są zdecydowanie za mało krytyczni wobec władzy i to jeden z powodów, dla którego nie są w stanie przełamać ograniczeń wynikających z atomizacji. Dlatego myślę jednak, że anarchistyczny przewrót może się dokonać nawet jutro, chociaż nie możemy tego przewidzieć czy zaprogramować.

Solidarność i strach

R.K.: Anarchistom i anarchistkom udało się przywrócić do życia zjawisko, które jest w historii politycznej Polski być może najważniejsze, czyli solidarność. W działaniach związkowych, lokatorskich i wielu innych zademonstrowali, że to jest słowo, które trzeba wyrwać z muzeum. Odwołali się do tradycji, która została przekuta na ordery, wspomnienia, IPN i która się przekuła we władzę. Dzisiaj Polską rządzi pokolenie „Solidarności", które z gestami solidarności nie ma nic wspólnego, ponieważ przeszło na stronę opresji. A anarchiści i anarchistki w Polsce wrócili do korzeni tego słowa i ożywili je.

P.L.: Moja przyjaciółka Agnieszka Arnold pojechała do Stoczni Gdańskiej, by robić film o Karolu Modzelewskim, i rozmawiała tam z resztką zatrudnionych (to już są niedobitki tego zakładu). Nikt z nich nie chciał wypowiadać się przed kamerą. Mówili, że nie bali się w PRL tak, jak się boją teraz.

R.K.: To jest inny lęk.

P.L.: To jest inny rodzaj strachu, oczywiście, ale właśnie dlatego idea anarchistyczna jest tak ważna, bo w anarchizmie chodzi o to, żeby ludzie już nigdy nie musieli się bać.

R.K.: Czyli takim hasłem anarchistycznym powinno być „Nie lękajcie się".

P.L.: Być może. Tenże Karol Modzelewski w tekście z wczesnych lat 90. pisał o lojalności wobec ludzi, których się nie zna. Problem pokolenia „Solidarności", które nami włada, jest oczywiście taki, że oni są lojalni wobec ludzi, których znają. I to jest generalnie problem każdej władzy. Więc jeśli mielibyśmy myśleć poza władzą, to właśnie o tych, których nie znamy, ale wiemy, że potrzeba im naszej lojalności – bo z naszej lojalności może płynąć ich siła. Nie z naszego pouczania, nie z naszego organizowania im życia, tylko z opowiedzenia się po ich stronie. Człowiek próbuje przetrwać w kieracie, o którym mówił Jarek, bo jest samotny w swoim pragnieniu, żeby było inaczej. Więc ja też pojmuję tę lojalność wobec człowieka, którego nie znam, w ten sposób, żeby pomagać wytwarzać te przestrzenie, gdzie się można z tego kieratu wyrwać.

J.U.: Dosyć dobrze pamiętam okres PRL, działałem wtedy. Tam się ludzie też bali, bali się tak samo, tylko że teraz już inaczej się to pamięta.

R.K.: Ja też pamiętam ten lęk...

J.U.: Ludzie tak samo chcieli się wyrwać i były tak samo przykłady imponujących oraz godnych szacunku działań. A z drugiej strony były też chwile, kiedy ludzie milczeli ze spuszczonymi głowami i nie wiedzieli, co zrobić, bo się po prostu bali. Z innych przyczyn, w innych okolicznościach, ale...

E.M.: – Ale brakuje mi nazwania tych przyczyn.

J.U.: – W czasach PRL czułem taki fizyczny właśnie kierat, czułem, że on został na mnie nałożony i że z innymi po prostu go zrzucam. Przez jakiś czas po transformacji się tak nie czułem, ale teraz wyraźnie czuję to samo. Możemy mówić ludziom, żeby się nie bali, choć tak naprawdę sami czujemy strach. Po prostu nienawidzę tych elit, ich zadufania...

E.M.: Przekaz „Nie lękajcie się" jest paternalistyczny. Wiara w taką możliwość jest seksistowska, uwiedziona przez religianctwo.

R.K.: To był niewinny żart.

E.M.: Wiem, ja też niewinnie sobie dopowiadam, że to jest język władzy i język patriarchatu. I tutaj chciałbym jedno zdanie o Bell Hooks, o feministce trzeciej fali ze Stanów, która odróżnia solidarność od siostrzeństwa, rozumianego jako wsparcie. Bo solidarność to jest taka sytuacja, w której razem przezwyciężamy jakąś trudność, podczas gdy wspieranie kogoś ustawia relacje tak, że to ja jestem silna i wspieram kogoś słabszego (albo odwrotnie, zależnie od okoliczności). Wydaje mi się, że to, co anarchizm wnosi swoim akcentem na współpracę, kooperatywę, na tworzenie związków zawodowych, na – ogólnie rzecz biorąc – generowanie wspólnot bez narzucania komuś modelu działania i mówienia, czego potrzebuje.

Natomiast jeżeli chodzi o to, czego się dzisiaj ludzie boją, ja też rozmawiałam w stoczni z kobietami, które tam pracują, i z tych rozmów wynikło, że one się panicznie bały opowiadać mi o swojej pracy, dlatego że pracowały czasem na trzy zmiany z rzędu, więc gdybym ja w jakiejś gazecie upubliczniła tego typu wiadomość, to one straciłyby pracę albo pojawiłyby się jakieś kontrole. W takim liberalnym, jak się wydaje, świecie kapitalizmu ludzie boją się utraty pracy, boją się biedy, boją się wyśmiania, boją się zaangażowania politycznego, bo ono jest postrzegane jako coś, co jest właśnie takim straszliwym heroizmem, wykroczeniem poza normalność.

Właśnie jedną z obietnic „Solidarności" jako ruchu związkowego i później jako zmiany społecznej było to, że my się już nie będziemy bać. I ta obietnica spełzła na niczym

M.Ś.: Ponieważ obiecywaną przez „Solidarność" wolność sprowadzono do suwerenności państwowej, a porzucono inne jej wymiary.

O co walczymy

R.K.: Są wartości, o które trzeba walczyć, bo one nie są nam załatwione konstytucyjnie – wolność, równość, solidarność. Refleksja i postawa anarchistyczna jest wołaniem o to, żeby nam nie zabierać naszej wolności, tymczasem odbiera się ją, i to instytucjonalnie (na przykład prezydent zmienia prawo do zgromadzeń).\

„Równość" to jest debata o prawach kobiet. Na szczęście się okazało, że rząd wbrew ministrowi sprawiedliwości, co jest paradoksem nad paradoksami, zdecydował się podpisać konwencję o przeciwdziałaniu przemocy wobec kobiet i przemocy domowej.  „Równość" to pakiet rozwiązań takich jak związki partnerskie, dotyczące innych form relacji ludzkich niż małżeństwo katolickie, heteronormatywne itd. No i ta „solidarność", której brak przejawia się w spacyfikowaniu ruchów związkowych, w odbieraniu nam praw pracowniczych, osiągniętych za cenę ofiar dziesiątek tysięcy ludzi w ciągu ostatnich 150 lat – socjalistów, socjalistek, anarchistów, anarchistek, sufrażystek, związkowców, komunistek i komunistów.

J.U.: Warto dodać – to też latami się odbywało i małymi kroczkami – że odebrano nam niemalże całkowicie prawo do strajku.

P.L.: Tylko żebyśmy nie byli wyłącznie defensywni, bo my nie tylko bronimy tego, o czym mówicie, ale jednak chcemy jeszcze więcej to znaczy radykalnej zmiany koncepcji własności i sposobu życia. Znaczy to, że ludzie pracujący w jakimś miejscu powinni być właścicielami tego miejsca. To jest program minimum. To ludzie muszą decydować, ile czego wytwarzają, w jakich warunkach, jak się do siebie odnoszą, czy chcą mieć kierownictwo, czy nie chcą, jak dzielą zyski albo ile chcą przeznaczyć na zakładową pielęgniarkę, lekarkę i nauczycielkę. To przecież jeden z postulatów „Solidarności" – opieka lekarska w każdym zakładzie pracy...

E.M. Jeden z postulatów sierpniowych dotyczył obniżenia wieku emerytalnego do 50 lat dla kobiet i 55 dla mężczyzn.

P.L.: Ten język musi wrócić. Język naszego prawa do naszego miejsca pracy, do naszego działania, do czasu wolnego. Szkoły dla uczniów i nauczycieli, nauczycielek i uczennic! Zakłady pracy dla robotnic i robotników!

M.Ś.: Redakcje dla redaktorek i redaktorów!

P.L.: Nie ma powodu, żebyśmy defensywnie mówili, że nie chcemy, żeby prezydent niszczył nam ustawę o zgromadzeniach...

R.K.: Dość z defensywą!

P.L.: ... bo i tak zrobi, co zechce, jak widzimy.

Praca

E.M.: Niedawno poszłam zapisać się do związku zawodowego u siebie na uniwersytecie. Powiedziałam pani, która przyjmowała zgłoszenia, że jestem bardzo wzruszona, bo pochodzę z takiego domu, gdzie tradycje syndykalistyczne były bardzo ważne i dla mnie też takie są. Musielibyście ją zobaczyć, była kompletnie zaszokowana. Mam wrażenie, że to, co jest generowane w środowisku pracy, deficyt pracy, dyscyplinowanie jednostek, to jest katastrofalne, ale i sytuacja wewnątrz związków zawodowych nie jest najlepsza. A to jest niebywałe, że ludzie nie rozmawiają o tym, jak pracują, jakie są warunki, czego by chcieli w swojej pracy.

R.K.: Bo to jest chyba największy lęk dzisiaj – o pracę, o możliwość jej stracenia, o możliwość powiedzenia: „To mi nie odpowiada, jak jestem traktowany i traktowana w pracy". Jesteśmy zakładnikami pracy. Nasze kajdany dzisiaj to jest praca.

M.Ś. Wracając do tych „absurdalnych" postulatów, o które możemy dzisiaj walczyć, to jest prawo do umowy etatowej, bo to, że coraz więcej ludzi jest zatrudnianych na umowach śmieciowych, bezszelestnie demontuje cały system praw pracowniczych, na przykład pozbawiając nas prawa do zrzeszania się.

R.K. Nie możemy się zrzeszyć, możemy przystąpić do związku zawodowego, który tu jest, możemy do niego przystąpić, chodzi o to, że związek nie może nic dla nas zrobić, jesteśmy wtedy członkami związku, jesteśmy – ja bym powiedział – nieaktywnymi, jesteśmy fantomami związkowców.

M.S. Możemy składkę zapłacić.

R.K. Możemy, natomiast związek nie może nas reprezentować. I to jest osiągnięcie „Solidarności", która rządzi Polską

E.M. Wydaje mi się, że brakuje ze strony naszego pokolenia, tzn. tego, którego rodzice tę „Solidarność" zakładali, rozmowy o tym, czym jest dobro publiczne i co ci ludzie zrobili z tym, z czym wchodzili do władzy...

R.K. Czasem korci mnie, żeby postawić radykalną tezę, że właściwie to, co się wydarzyło w wyniku rewolucji solidarnościowej po 1989 r., to zniesiono instytucjonalną cenzurę.

Gdyby zrobić ten bilans tak uczciwie, co próbował uczynić na przykład w sferze pracowniczej Dawid Ost w swojej książce „Klęska »Solidarności«", to okazałoby się, że po prostu zgruchotano ideał samorządnej Rzeczypospolitej.

J.U.: To nie jest też tak, że pracownicy ze sobą nie dyskutują – wystarczy wejść na różnego rodzaju fora internetowe, np. pracowników Lidla, Poczty, Kauflanda. Lokatorzy zajmują pustostany, jest to duży ruch, spontaniczny, kompletnie politycznie niedostrzegalny. Strajk czynszowy w Polsce jest faktem, 40 proc. osób w zasobach komunalnych nie płaci na czas czynszów. To jest spowodowane ograniczeniami ekonomicznymi, ale te sytuacje są bazą dla naszego ruchu. Ci ludzie są być może zatomizowani, ale trzeba wreszcie zobaczyć skalę zjawiska i jego znaczenie polityczne. Społeczeństwo w pewnych zakresach jest od dawna aktywne, tylko nie zawsze to dostrzegamy.

Media

R.K.: Nieufność wobec wszelakiej władzy, o czym wspomniałem na samym początku, czyli pewien paradygmat anarchistyczny, mówi też o tym, czym powinny być media. Dzisiaj, co pokazują takie afery, jak np. Amber Gold, media nie wykonują swojej podstawowej roli, ponieważ nie zachowują nieufności wobec władzy. One dzisiaj kochają władzę, zgadzają się z władzą i ze schematem ekonomicznym.

J.U.: Swojego czasu przeglądałem wielkopolską prasę codzienną z początku XX w. i nie widzę specjalnych różnic. Mamy jakąś wizję tego, jak powinny wyglądać media, ale one nigdy tak nie wyglądały.

E.M.: No, proszę cię... Oczywiście, że wyglądały. Wystarczy spojrzeć na ogromne nakłady i wielkie zaangażowanie XIX-wiecznej pracy lewicowej i syndykalistycznej.

P.L.: W Polsce, mam wrażenie, media gardzą swoim odbiorcą. Lepią go, manipulują nim, uważają go za masę, której trzeba sprzedać produkt. Odbiorca nie jest partnerem, partnerką, jest stadem do zarządzania. Stąd specyficznie pojmowana „odpowiedzialność" mediów. Powiem o jednej szokującej audycji radiowej, w której dwójka dziennikarzy śledczych z „Gazety Wyborczej" i „Rzeczypospolitej" z miedzianym czołem mówiła, że miała informacje o więzieniach CIA w czasie, kiedy wiedziała o tym tylko władza, ale żeby uchronić Polskę przed atakiem terrorystycznym, w odpowiedzialności za naród, dziennikarze ci postanowili nic o tym nie pisać! W Polsce dziennikarki i dziennikarze uważają za swój obowiązek pacyfikować ten kraj. Nie mówić o niczym trudnym, bo to będzie „nieodpowiedzialne". I to jest po prostu obrzydliwe.

M.Ś.: Ale to też pytanie o to, kto robi media. Czemu tylko jedna klasa?

P.L.: I po co je robi? Zawód dziennikarza nie polega na tym, żeby przyjść, odbębnić i zarobić pieniądze, to jest jednak jakiś etos.

J.U.: Tylko tego, o czym mówisz, nigdy nie było. Media są formą władzy i dlatego robią to, co robią. Żeby dane medium wykonało funkcję władzy do końca, to powinno dokładnie zrobić to, o czym mówicie. Czyli nie mówić o tym, o czym władza nie chce, żeby było mówione, nie rozgłaszać tego, co jest tajemnicą. Ci dziennikarze w tym kontekście są superprofesjonalni i za to im się płaci. I nie wiem, czego się spodziewamy od medium opłacanego przez władzę...

E.M.: Nie, nikt się tutaj niczego nie spodziewa.

J.U.: ... że ona będzie inaczej funkcjonowała. Zdarza się, że tak czasami bywa. Na przykład to, co próbuje robić „Przekrój", ale generalnie to...

R.K.: Nie możemy ujawnić tego, co chciał zrobić „Przekrój", bo generalnie zrobił to, co chciał, i cieszy się, że mógł to robić tak długo.

E.M.: Jarek, przepraszam, musimy przypomnieć anarchistyczną historię piśmiennictwa. Publikacje, zwłaszcza przyzwiązkowe, były nie tylko obszarem, na którym niektórzy robotnicy uczyli się czytać i pisać, ale także rozpowszechniały wiedzę i kompetencje obywatelskie. Róża Luksemburg wspomina bodaj o 500 tys. nakładu prasy komunistycznej. Inna sprawa to jest powojenna historia czasopism. Mam taki przykład z literatury, mianowicie  „Millennium" z powieści Stiga Larssona. Dlaczego „Millennium" jest fajne i dlaczego ten facet może robić to, co robi? Dlatego, że oni, redakcja, są udziałowcami tej gazety. Pismo „Liberation" też ma rodowód socjalistyczno-wolnościowy, również powstało ze zniesmaczenia sytuacją w mediach. To są świetne anarchistyczne z ducha przykłady i chcemy je mieć.

R.K.: Byłem na spotkaniu z premierem Donaldem Tuskiem jako naczelny „Przekroju", przed rozpoczęciem Euro 2012, było tam 40 mężczyzn i jedna kobieta.

E.M.: Kobiety! Ich udział w polityce jest ograniczany poprzez patriarchat, poprzez edukację i socjalizację kobiet do opiekowania się, macierzyństwa, współgrania. Macierzyństwo zostaje przeciwstawione zaangażowaniu politycznemu, czego kompletnie nie rozumiem.

P.L.: Trzeba oddać głos ludziom, którzy tego głosu nie mają. Kobiety i różne inne grupy mają historię, która jest troszkę inna od tej opowiadanej w szkole.

Chodzi o to, żeby każdy i każda mógł powiedzieć, czego chce, co sobie wyobraża, czego pragnie, i został(a) wysłuchany, wysłuchana, bez tego porządkującego i zastraszającego dyktatu wszelkiego rodzaju władzy, ideologicznej, politycznej, medialnej. I religijnej oczywiście. Mamy przyczółki w postaci sołtysek, w postaci grup lokatorskich, w postaci forów pracowniczych. Teraz te przyczółki muszą się rozwijać w taki sposób, żeby ludzie po prostu jak najszerzej i jak najgłośniej mówili, czego sami chcą. Żeby zerwać wreszcie potworną skorupę, uwolnić się od jaszczurzych samców w garniakach, którzy nam mówią, co i jak mamy myśleć i komu mamy być posłuszni.



Ludzie czytają....

John Deere i rolnicze blokady

15-02-2024 / Kraj

Ostatnie protesty rolników budziły skojarzenia z czasami Andrzeja Leppera. To z pewnością największa mobilizacja rolników od czasów wejścia Polski do...

Oświadczenie w sprawie pobicia

07-02-2024 / Poznań

6 lutego około godziny 9.00 miał miejsce bezprecedensowy atak zatrudnionych przez Duda Development na jednego z uczestników naszego kolektywu, który...

PRZECIWKO WYCINCE LASÓW OCHRONNYCH POZNANIA

05-02-2024 / Poznań

Od kilku lat w polskich miastach , a szczególnie na ich obrzeżach pojawiają się protesty lokalnych społeczności i mieszkańców. Są...

Stop pato-deweloperce! Odwołać wiceprezydenta Gussa

20-03-2024 / Poznań

Poznańskie wydanie Gazety Wyborczej, piórem Piotra Żytnickiego, ujawniło coś, co wiemy od lat – poznański ratusz nie tylko ulega lobbingowi...