Stanisław Krastowicz: Przy okazji obrony Rozbratu często podnosi się argument niejasnych transakcji tą działką, czy też dzikiej reprywatyzacji. Po zmianie ustroju władze miasta miały nie bronić społecznej własności tego terenu i sprzyjać przejmowaniu go w prywatne ręce. W lipcu tego roku aktualne władze Poznania odniosły się do takiej narracji. Odrzucają krytykę Rozbratu i twierdzą, że mówienie o dzikiej reprywatyzacji tej części Poznania jest „całkowicie nieuzasadnione”. Na czym – Twoim zdaniem – opiera się taka postawa władz?
Antek Wiesztort: Takie stanowisko jest raczej kontynuacją wyparcia, które trwa już trzecią dekadę. Materiały, które także latem ujawniło nam miasto, dokumenty z kwerendy w archiwum państwowym, opinie biegłego i prawników doświadczonych w kwestii reprywatyzacji w Warszawie – to wszystko prowadzi do dwóch konkluzji. Po pierwsze, każdy kolejny cykl prywatyzacji tej działki na Pułaskiego odbywał się w wątpliwych prawnie okolicznościach. Po drugie, już po zmianie ustroju władze uczestniczyły w tym procesie w sposób, który trzeba nazwać sprzyjaniem prywatyzacji. Poznański ratusz w epoce Grobelnego i wcześniej nie dbał o ten publiczny majątek wyceniany teraz na około 5 milionów złotych. Aktualne władze jednak do dziś nie potępiają tamtych czasów, główne niejasności są wciąż przemilczane, a w ich miejsce powiela się argumenty pod tezę o słuszności prywatyzacji. W stanowisku władz z lipca pt. „Skłot Rozbrat: fakty i mity” jest po prostu za dużo mitów i za mało faktów.
Jakie mity o Rozbracie powieliły władze w tym stanowisku?
Opinia, że nie doszło tu do żadnej dzikiej reprywatyzacji, sprowadza się do argumentacji pewnego ważnego wyroku sądu okręgowego w Poznaniu w 2002 roku. O publiczny majątek kosztem prywatnej własności tej działki miało starać się miasto w imieniu Skarbu Państwa.
Sąd w 2002 r. zatwierdził prywatyzację terenu. Był to jednak wyrok kuriozalny, ocierający się o grafomanię. Niemniej, miasto było bardzo słabo przygotowane do procesu, po prostu nie zależało mu na wygranej, nie odwołało się też od wyroku. Dziś niestety nowa ekipa powtarza bez większej refleksji tezy sądu, które zwyczajnie nie trzymały się kupy.
Sędzia podważyła powojenne upaństwowienie terenu wraz z zakładem pracy, który w trakcie okupacji stworzyli na nim naziści. Podała dwa istotne argumenty na rzecz prywatyzacji tej działki – oba niezgodne ze stanem faktycznym i prawnym. Stwierdziła po pierwsze, że nie mogło dojść do upaństwowienia zakładu pracy na tym terenie, bo nie było na nim żadnego zakładu pracy, tylko łąka. Tym samym sąd zignorował archiwalne materiały, do których miał dostęp, a były to jednoznaczne dowody na istnienie budynków, maszyn, innymi słowy miejsca pracy. Na tle wojennych zniszczeń, wobec nazistowskiej grabieży przemysłu, taki nie w pełni rozkradziony zakład był na wagę złota. Dawał szansę na jakąkolwiek produkcję i odbudowę miasta, a przy tym zarobek i wyjście z głodu dla kilkudziesięciu poznańskich rodzin. Formalnie państwo przejęło ten zakład w 1946 roku, ale jak widać w archiwach, które zdobyliśmy, lokalni robotnicy przejęli maszyny i uruchomili produkcję właściwie chwilę po ucieczce nazistów.
Co z tego. Sąd w 2002 roku stwierdził, że była tam łąka, nie zakład. Władze miasta natomiast wzięły to na poważnie, nie zdołały rozróżnić łąki od zabudowań i się nie odwołały.
Po drugie, sąd stwierdził, że prywatny przedwojenny właściciel łąki na Pułaskiego przywrócił sobie sądownie jej posiadanie zaraz po wojnie, zanim została uspołeczniona wraz z zakładem pracy. Nawet gdyby państwo miało przejąć zakład (choć sędzia zaprzeczyła że był tu zakład), to nie mogło przejąć prywatnego gruntu, na którym ten zakład stał. Co ciekawe, tego rodzaju argumentacja poznańskiego sądu w 2002 roku była sprzeczna z orzeczeniem Sądu Najwyższego wydanym w identycznej sprawie rok wcześniej, to jest w 2001 r. Sąd Najwyższy jednoznacznie stwierdził, że przejęcie na własność państwa przedsiębiorstw w oparciu o tę samą ustawę, co przejęcie zakładu na Pułaskiego, obejmowało grunty, na których stały te przedsiębiorstwa. „Niezależnie od tego, czyją stanowiły własność”. Bez gruntu pod nogami zakład po prostu nie mógłby prawidłowo funkcjonować. Prywatnym właścicielom przysługiwało jedynie odszkodowanie po złożeniu o to wniosku.
Przed felernym wyrokiem w 2002 roku władze miasta nie wspomniały o tym korzystnym dla siebie orzeczeniu Sądu Najwyższego. Nie złożyły też odwołania, w którym mogłyby powołać się na to orzeczenie, by ratować wielomilionowy majątek.
Przy okazji sąd okręgowy, jakby na dowód tego, że nie przykłada do sprawy w zasadzie żadnej wagi, dopuszczał się oczywistych bubli, na które także miasto nie reagowało. Stwierdził na przykład, że przedwojenny prywatny właściciel, Szczepan Jeleński, przywrócił sobie posiadanie działki na Pułaskiego po decyzji sądu z 1945 roku, ale w oparciu o prawo z roku 1946, czyli takie, które jeszcze nie istniało, zostało ustanowione rok po tej decyzji. Jeśli nie brzmi wiarygodnie, że powojenny sąd umiał podróżować w czasie, to była to kolejna nieścisłość, która powinna skłonić władze Poznania do przyjrzenia się tej sprawie bliżej, a w końcu – do odwołania się od orzeczenia o prywatyzacji. Jednak tego nie uczyniły.
Możemy się tylko domyślać, dlaczego okręgowy sąd w Poznaniu wydał taki wyrok, a miasto tak słabo broniło interesu publicznego. W Polsce rozwinęło się w tym czasie coś, co po latach w Warszawie urzędnicy nazwali „taśmową reprywatyzacją”: im więcej prywatyzacji tym lepiej, pomijać niewygodne fakty, wyrobić normę. Ideologiczna, międzypartyjna zgoda na neoliberalny kurs w państwie prowadziła do grabieży na akord. Omawiany tu szkodliwy dla miasta wyrok zapadł w okresie największych przekrętów na rynku nieruchomości, które w Poznaniu ujawniły się m.in. w postaci tzw. afery testamentowej.
Dla mieszczańskiej, liberalnej opinii publicznej decyzje władz i sądów PRL-owskich i tak są nielegalne, a przynajmniej podejrzane.
Po części nie można się temu dziwić. Przejmowanie w prywatne ręce publicznych terenów czy zakładów pracy z PRL-u to po prostu liberalna wersja tej samej „walki z komuną”, którą równie gorliwie forsuje prawica i narodowcy przez trzy dekady po zmianie ustroju. W imię takiego antykomunizmu od trzydziestu lat przejmuje się spore części dużych miast i całe miasteczka, od Gdyni przez Warszawę po Szczawnicę. Wszędzie wiąże się to z likwidacją zakładów pracy, odbieraniem społecznego dostępu do usług czy masowymi eksmisjami. Dopiero w wyniku zmagań lokatorów czy innych grup społecznych okazuje się, że wiele przejęć ma charakter wątpliwy prawnie czy wprost kryminalny. Liberałowie i konserwatyści ochoczo i rycersko walczą z „gwałtem na własności prywatnej” wyrządzonym w poprzednim ustroju. Zarazem do dziś nie są w stanie powstrzymać utraty społecznej kontroli nad terenami w miastach i ich masowej grabieży w aktualnym ustroju, za który sami są odpowiedzialni.
Oprócz tego, że walka z komuną to do dziś jeden z najbardziej zyskownych interesów w kraju, żarliwa krytyka „szargania własności prywatnej” po wojnie wynika także z niezrozumienia realiów tamtych czasów. U progu wojny największe polskie miasta były głównie własnością prywatną. Poznań był w 70 proc. prywatny, także w przedwojennej stolicy 95 proc. gruntów leżało w prywatnych rękach stosunkowo niewielkiej grupy mieszkańców. Należy pamiętać, że po wojnie, w zrujnowanym kraju, przedwojenna prywatna własność niejednokrotnie paraliżowała wysiłki odbudowę miast z ruin.
Dziś beneficjenci reprywatyzacji podkreślają często, że ich działalność to dziejowa sprawiedliwość, bo anulują kradzież cudzego majątku. Po wyniszczającej wojnie zabezpieczenie prywatnej własności dla niewielkiej części społeczeństwa było najmniejszą bolączką. Ważniejsze było, aby kraj nie umarł z głodu. Chodziło o to, by zakłady mogły ruszyć z produkcją, by ludzie mogli pracować, by mieli gdzie mieszkać itd. W przypadku działki na Pułaskiego chodziło przede wszystkim o zabezpieczanie funkcjonującego, poniemieckiego przedsiębiorstwa, aby mogło produkować meble – łóżka do rozgrabionych szpitali, ławki do zniszczonych szkół itp. Zanim zabezpieczyła to władza, dokonali tego zwykli ludzie, tak jak zwykli ludzie zajęli ruiny stolicy, zanim jeszcze rząd zdecydował o jej odbudowie.
Zresztą dziś władze także stosują wywłaszczenia, nie pod tanie mieszkalnictwo komunalne, ale np. pod budowę autostrad czy kopalni odkrywkowych. Mieszczańska opinia publiczna nie gromi za to rządów III RP.
Mówiłeś mi wcześniej, że ciekawy jest też wątek politycznego zaangażowania przedwojennego właściciela tej działki, Szczepana Jeleńskiego?
Tak. Reprywatyzacja zawsze wiąże się z historią. W zmaganiach wokół własności Pułaskiego aktualne władze najwyraźniej gryzie sumienie – jak wolne demokratyczne państwo może szkodzić spadkobiercom „polskiego inżyniera poszkodowanego przez komunę i nazistów”. Czy to ma jednak usprawiedliwiać dzisiejsze działania spółki Darex, wyłudzanie przez nią kredytów, czy plany elitarnej zabudowy części Klina Zieleni na terenie przy Pułaskiego?
Jeśli już jednak mamy się skupiać na sylwetce Szczepana Jeleńskiego, to mówmy o wszystkich jej stronach. Jeleński np. zapisał najbardziej niechlubne karty polskiego antysemityzmu. Był on m.in. redaktorem naczelnym pionierskiego żydożerczego pisma na ziemiach polskich, wychodzącego pod nazwą „Rola”. Tygodnik, produkujący na przykład mapy polskich miast ze wskaźnikiem ich „zażydzenia” zaczął wydawać jego ojciec, Jan Jeleński. Na temat „Roli” napisano kilka opracowań naukowych, m.in. autorstwa Małgorzaty Domagalskiej pt. „Zatrute ziarno”. To dość symboliczne, że dziś przeciwnicy faszyzmu w Poznaniu działają na byłym terenie ostatniego redaktora legendarnej „Roli”. Dawne fragmenty tygodnika Jeleński być może uznałby za proroctwo, np. „spod ziemi wylewa się naraz na widownie życia anarchizm i pod hasłem »wolności« szerzy terror straszliwy”.
Wróćmy do właściwego tematu – co się działo z tym terenem dalej?
Funkcjonował tu już polski zakład, który powstał na bazie wcześniej wspomnianego niemieckiego przedsiębiorstwa. Sytuacja prawna w księgach wieczystych nie została jednak uporządkowana. Po upaństwowieniu w księdze wciąż widniało nazwisko Jeleńskiego, a w latach 80. wpisała się jego córka. Po zmianie ustroju w 1989 r. działania instytucji publicznych, aby bronić społecznego charakteru własności działki przy Pułaskiego, są – delikatnie mówiąc – bardzo opieszałe. Nieudolne staranie powoduje jedynie, iż córka Jeleńskiego odstępuje teren firmie Darex Sp. z o.o. Robi to notabene po tym, gdy zapada orzeczenie sądu argumentujące, że rzeczywistym właścicielem Pułaskiego jest Skarb Państwa, ale państwo musi w końcu wpisać się do księgi wieczystej. Władze znów działają niezwykle opieszale, złożenie wniosku o taki wpis zajmuje im ponad dwa lata. Pod nieuwagę władz, spółka Darex wpisuje się przed nimi do księgi wieczystej. Sąd wpisuje jednak także zastrzeżenie do księgi, że kwestia własności jest niezgodna z rzeczywistym stanem prawnym.
Darex tymczasem od razu po zdobyciu wpisu do księgi bierze pod zastaw działki na Pułaskiego kredyt na kwotę pięciokrotnie większą niż wartość jej zakupu w tym samym roku. Po tym słuch o firmie w Poznaniu ginie na ponad 20 lat. Spółka praktycznie nie interesuje się gruntem, nie płaci podatku od nieruchomości, nie prowadzi żadnej działalności.
A co z przedsiębiorstwem, które tu działało?
Tak naprawdę największą inicjatywę w walce z prywatyzacją tego terenu wykazywali przedstawiciele zakładu pracy działającego na tym terenie do początku lat dziewięćdziesiątych. Zakład doprowadzono do likwidacji w 1994 roku i formalnie nie było już komu dbać o teren, sprawy sądowe itd. W takich okolicznościach także wspomniany wcześniej sąd okręgowy zaczął działać kuriozalnie.
Opuszczone budynki, które były systematycznie „czyszczone” przez złomiarzy, zajął Rozbrat. Jeszcze w drugiej połowie lat 90. i na początku dwutysięcznych, przychodzili na Rozbrat byli pracownicy tego zakładu – tak z sentymentu. Był to ośrodek meblarski związany z fabryką mebli w Swarzędzu, którą zresztą też doprowadzono do upadku.
Jeżeli Darex przejmował ten grunt od córki Jeleńskiego, która była wpisana do księgi wieczystej, czy nie działał w tzw. dobrej wierze? Oznaczałoby to, że ma czyste ręce.
Nie. Przede wszystkim, kiedy funkcjonujący tu państwowy zakład przeżywał trudności finansowe, Darex wynajmował od niego część terenu i magazynów. Płacił mu za to. Miał zatem świadomość, że teren jest we władaniu podmiotu innego niż córka Jeleńskiego. Po drugie, za niby kupno tego gruntu Darex zapłacił bardzo małe pieniądze, tak jakby kupował raczej wpis do księgi wieczystej niż realny grunt. Wpis wystarczył, aby zaciągnąć kredyt, którego nie spłacił. W sprawie tej transakcji mamy opinię biegłego. Nie może być zatem mowy, aby Darex nie miał świadomości co do sytuacji prawnej i kupował grunt „w dobrej wierze”. Nie była to „dobra wiara”.
Czy to oznacza, że chodziło jedynie o przekręt, wyłudzenie kredytu...?
Wszystko na to wskazuje. Sytuacja zaczęła się dziś niespodziewanie rozwijać: dług wprawdzie rośnie, ale o wiele szybciej zaczęła rosnąć rynkowa wartość gruntu. Szczególnie od momentu, kiedy staje się jasne, że Polska wstępuje do Unii Europejskiej. Po 2004 roku ceny nieruchomości wręcz eksplodowały. Teraz wartość tego gruntu wynosi 4–6 mln zł – w zależności od szacunków. W każdym razie jest to wielokrotnie więcej, niż wynosi sam dług z ogromnymi odsetkami.
Nie wiem, czy aktywny zaczął być od tego momentu sam Darex, czy też – co wg mnie bardziej prawdopodobne – znaleźli go poznańscy deweloperzy. Zaczęła się „gra”, aby ten grunt przejąć od Darexu pod inwestycje. Mamy w naszych wewnętrznych opracowaniach schemat powiązań szeregu przedstawicieli kilku deweloperów z osobami, których nazwiska pojawiają się m.in. w sądach przy okazji sprawy Darexu. Są to znane firmy na rynku poznańskim i siłą rzeczy powiązane też z władzą polityczną w tym mieście.
Na drodze do przejęcia tych gruntów stoi Rozbrat. Od 5 lat trwa sprawa o nasze zasiedzenie – skoro miasto nie potrafi zabezpieczyć społecznego charakteru własności tego gruntu, my staramy się to zrobić. Tak jak to już kilkakrotnie powtarzano przy różnych okazjach, byłoby absurdem, gdyby okazało się, że firma, która wyłudziła działkę, wzięła kredyt pod jej zastaw i nigdy go nie spłaciła, nie interesowała się terenem przez ponad 25 lat, nie wywiązywała się ze swoich zobowiązań, miała mieć większe do niej prawa, niż nasza wspólnota, która w tym samym czasie działa na rzecz miasta i broni interesów jego mieszkańców.